niedziela, 25 sierpnia 2013

Rozdział pierwszy

14 komentarzy:
Już chyba setny raz obejrzałam bilet na pociąg. A raczej – bilet do mojego nowego życia. Samo myślenie o tym wyjeździe potrafiło wyrwać mnie na chwilę z obojętności; wydawać by się mogło, że właśnie tego najbardziej teraz potrzebowałam. Zupełnej odmiany, odmiany na zawsze.

– Laura – usłyszałam za sobą głos mamy. – Wszystko już spakowałaś? Pamiętaj, że w razie czego możesz przyjechać, kiedy tylko zechcesz... Mogę też wysłać paczkę.

– Dziękuję. Nie jadę aż tak daleko – uśmiechnęłam się blado.

Nic nie mogłam wtedy poradzić na to, że nie potrafiłam rozmawiać z ludźmi. Próbę samobójczą – tak to chyba powinnam nazywać – przeżyłam tylko fizycznie. Moja dusza umierała już długo przed nią, a wylądowanie w szpitalu tylko zwieńczyło ten proces. Nie czułam jednak smutku, nie odczuwałam właściwie żadnych uczuć. Była we mnie jedynie ta obojętność i zimna pustka. Żadnej woli życia. Nie mam pojęcia, dlaczego przeżyłam; lekarze nazywali to cudem, ponieważ odnaleziona zostałam w ostatnim momencie, kiedy prawie utopiłam się w wannie, nie wspominając już o ilości utraconej krwi. A mimo to wyglądam teraz tak, jak przedtem – te same proste, ciemnoblond włosy i duże, zielone oczy. Zewnętrznie nic się we mnie nie zmieniło, z wyjątkiem blizn na nadgarstkach – ale nawet one goją się nieprawdopodobnie szybko. Zdałam dobrze egzaminy kończące liceum, dostałam się na studia... Wszystko to beznamiętnie, bez jakiegokolwiek przejmowania się.

I teraz, równie obojętnie porzucam swoje życie. Zostawiam całe to bagno, w którym przez ostatnie miesiące musiałam się taplać. Uciekam? Być może. Wolę mówić na to: ostatnia szansa. Po wydarzeniach, które ostatnio mnie spotkały nie potrafiłam się odnaleźć – być może dlatego próbowałam skończyć swoje życie, co oczywiście tylko pogorszyło sprawę. Miałam całkiem sporo znajomych, wydaje mi się, że byłam lubiana, ale przez tragedię, która mnie spotkała nie wiedzieli, jak się wobec mnie zachowywać i ostatecznie w najgorszych chwilach zostałam sama. Całkiem sama, ze swoimi przemyśleniami, wyrzutami sumienia, bolesnymi wspomnieniami. W końcu śmierć bliskiej osoby musi zostawić po sobie jakiś ślad.

I to śmierć ojca. Śmierć z wyboru.

W ten sposób postanowiłam opuścić wszystko i wszystkich i polegać tylko na sobie. Nikt już nie będzie mógł mnie zranić swoją bezczynnością, bo nikt nic o mnie nie będzie wiedział. Nawiążę jedynie płytkie znajomości, nikt nie będzie w stanie mnie zasmucić, nie będą nawet wiedzieli jak. Cudowne życie. Nie będę w końcu od nikogo oczekiwać, że zaproponuje spędzenie ze mną czasu, żeby mnie jakoś wspierać, żebym nie została z tym wszystkim zupełnie sama. Jednak "przyjaciele" najczęściej właśnie tacy są – lubią dużo mówić o przyjaźni, oddaniu, pomaganiu sobie nawzajem, ale jeśli przyjdzie co do czego, jakoś im te wszystkie słowa umykają. Pozostaje tylko uśmiechać się ironicznie przy następnym "kocham cię" i "tęskniłam".

Z takimi przemyśleniami następnego dnia wsiadłam do pociągu. Nie miałam ze sobą wiele bagaży, bo większość potrzebnych rzeczy zdążyłam przetransportować już wcześniej. Nawet nie prosiłam nikogo o pomoc, chciałam wszystko w miarę możliwości załatwić sama. Żeby nic już nikomu nie zawdzięczać. Zresztą – wyjątkowo wszystko układało się łatwo. Niemal od razu trafiłam na ofertę niesamowicie taniej kawalerki, o dziwo w dobrym stanie i niezłej lokalizacji względem mojej uczelni. Wykłady miałam tak rozłożone, że znalezienie pracy nie powinno być problemem. Nawet pociąg odjechał bez minuty opóźnienia; wyglądało to wszystko tak, jakby jakaś siła pchała mnie ku nowemu, nie pozwalała oglądać się za siebie. A ja szłam, z prądem, w całkowitej obojętności. A mówi się, że z prądem rzeki płyną tylko martwe ryby...

Podróż zleciała szybko. Rozmyślałam o trzech latach liceum, o ludziach, których poznałam i z którymi zdążyłam się zżyć. O wszystkich sytuacjach mniej lub bardziej zabawnych, wzruszających, denerwujących... O tych czasach, kiedy jeszcze coś czułam – czasem nawet za bardzo. Jakieś głupie miłostki, sympatie, napady zazdrości; to wszystko było teraz dla mnie jakby za kurtyną, która oddzielała mnie od wszelkich wrażeń, których powinnam była doznawać.

Wyciągnęłam rękę przed siebie, by ją dotknąć.

Nacisnęłam klamkę a moje nowe życie stanęło dla mnie otworem.

A raczej – powitało mnie zupełną pustką. Już przed samymi drzwiami leżały kartony, które porzuciłam tu podczas poprzedniej wizyty. W średniej wielkości pokoju stały tylko najpotrzebniejsze meble – nowa wersalka, stolik z dwoma krzesłami, szafa i nieduży, poziomo ustawiony regał oddzielający salonik od części kuchennej, równie skromnie urządzonej. Łazienka również urządzona była w możliwe najoszczędniejszy sposób. Wszystko było czyste i nowe, pozbawione duszy. Bez uczuć. Zupełnie, jak ja. Rzuciłam bagaże na sam środek pokoju i usiadłam na wersalce z głębokim westchnieniem. Czyżbym była w domu?

I co teraz?
 
Ani przez chwilę oczywiście nie spodziewałam się jakichś fajerwerków, wielkich zmian życiowych na samym wstępie. Ale wtedy poczułam się zagubiona nawet bardziej niż wcześniej – byłam w końcu u siebie, poszłam drogą, którą sama wybrałam a nawet mimo to nie byłam w stanie odczuć radości, satysfakcji, czegokolwiek. Jeszcze tego ranka byłam w domu; pożegnałam się krótko z rodziną, wsiadłam do pociągu, dotarłam do celu, otworzyłam mieszkanie... I na dobrą sprawę nic się nie zmieniło. Zajęcia miały zacząć się dopiero za dwa dni, a ja nie wiedziałam, co zrobić z tym czasem.

Pomyślałam przez chwilę, że mogłabym zapoznać się z sąsiadami, by mieć czasem z kim spędzić czas, porozmawiać czy poprosić o pomoc. Ale szybko do mnie dotarło, że nie jestem jeszcze w stanie rozmawiać normalnie z ludźmi. Zniechęciłabym ich od razu do siebie. Potrzebowałam czasu, by nabrać sił na założenie maski i udawanie kogoś innego. Już dawno do tego przywykłam – tak bardzo, że czasem nie bardzo wiedziałam, kim tak naprawdę jestem. Odnosiłam nawet czasem wrażenie, że jestem tylko lustrem, w którym odbijają się inni ludzie; moje zachowanie w naturalny sposób zmieniało się w zależności od rozmówcy. Byłam elastyczna i potrafiłam się idealnie dostosować, mogłam być poważna i smutna, ale nie sprawiało mi też problemu robienie z siebie roześmianej idiotki. A potrafiłam śmiać się głośno, najgłośniej ze wszystkich. Ale teraz... Opadły ze mnie wszystkie maski, zostałam sama ze sobą i czas pogodzić się z tym, że przyjdzie taki moment, w którym będę musiała zajrzeć w głąb tej pustej skorupy, którą jestem. Zawsze jest szansa, że coś w niej zostało.


Następnego dnia znalazłam pracę. A raczej – sama się znalazła, bo nie włożyłam w poszukiwania jej nawet najmniejszego wysiłku. Poszłam do pobliskiego sklepu, by zrobić podstawowe zakupy spożywcze, a płacąc za produkty zauważyłam na ladzie ogłoszenie o poszukiwaniach nowego pracownika w ramach pracy dorywczej. Okazało się, że obsługiwała mnie akurat kobieta odpowiedzialna za tego typu decyzje i pracę dostałam praktycznie od ręki, w bardzo elastycznych godzinach i przyzwoitym wynagrodzeniem. Postanowiłam zacząć już następnego dnia, pracować jak najdłużej, by zabić jakoś czas w ostatni wolny dzień przed pójściem na uniwersytet. Poza tym była to doskonała okazja, by zacząć oswajać się z ludźmi – w końcu można powiedzieć, że przez prawie cztery miesiące od końca maja troszkę zdziczałam.

Przez resztę popołudnia przechadzałam się po okolicy. Muszę przyznać, że do życia przypadło mi wyjątkowo urokliwe miejsce; stare, ale zadbane i kolorowe kamienice, niezbyt gęsta zabudowa, w pobliżu urokliwy skwer a nawet ludzie mieli jakieś przyjemniejsze twarze, niż w moim rodzinnym mieście. Odniosłam wrażenie, ze nawet może mi się tu podobać – miasto mniejsze od stolicy, w której przyzwyczaiłam się żyć, jakieś takie bardziej tradycyjne, ładne i spokojne. Nigdy nie lubiłam zbyt dużych miast, miałam w nich wrażenie bezdechu, zbytniego, niepotrzebnego pośpiechu i stresu. Poza tym szare drapacze chmur nie mają w sobie, według mnie, zupełnie nic pięknego. Miałam okazję być raz w Londynie i po kilku godzinach było mi już niedobrze (chociaż trudno zaprzeczyć, że tam też odnaleźć można miejsca urokliwe), podczas gdy zachwycałam się małymi szkockimi miejscowościami i wcale nie miałam ochoty z nich wyjeżdżać. Kiedy jeszcze miałam trochę fantazji i radości życia snułam ciche plany studiowania w Edynburgu, który pokochałam przez jego niesamowitą, trochę mroczną a jednoczenie szalenie artystyczną aurę. Mimo chłodu i szarości deszczu całe miasto śpiewało, tańczyło i żyło w jakiejś gorączce tworzenia. Tak... Dla takich pięknych miejsc warto chyba pożyć jeszcze troszkę.

Tak zatopiłam się w myślach, że wpadłam na mężczyznę w średnim wieku, który na moje przeprosiny uśmiechnął się tylko, machnął ręką i poszedł dalej. Nie wiem, czy to ja byłam lepiej nastawiona, czy naprawdę wszyscy uśmiechali się jakoś znacznie częściej niż w Warszawie.

Kiedy dotarłam już do mojego bloku i weszłam po schodach na drugie piętro zauważyłam, że przed drzwiami do mieszkania sąsiadującego z moim stała dwójka ludzi. Pukali bardzo głośno i niecierpliwie, właściwie łomotali tak mocno, jakby mieli zamiar roztrzaskać drzwi. Byli to mężczyźni, wyglądali na jakieś dwadzieścia pięć lat. Musiałam przejść obok nich, co nie uszło niestety ich uwadze.

– Nie widziałaś może dzisiaj typa, który tutaj mieszka? – spytał od razu wyższy i lepiej zbudowany z nich. – Mam wrażenie, że się chowa w tej swojej norze.

Obaj wyglądali bardzo nieciekawie i dosyć agresywnie. Styl mówienia tego chłopaka sprawiał wrażenie, że za kulturą i edukacją on raczej nigdy nie przepadał. Stanęłam przed swoimi drzwiami.

– Dopiero się tu wprowadziłam i jeszcze nikogo tutaj nie widziałam – wyjaśniłam z nadzieją, że dadzą mi spokój.

– To pewnie z nami będziesz się teraz często widzieć – tym razem drugi chłopak uśmiechnął się niesmacznie, po czym jeszcze raz walnął pięścią w drzwi. – Ale na tę ofiarę losu nie marnuj czasu, frajer boi się nawet drzwi otworzyć, żeby swoje własne sprawy z nami załatwić. Szkoda czasu.

Westchnął. Postali jeszcze chwilę na korytarzu, chyba nasłuchując czy ktoś przypadkiem nie porusza się w tamtym mieszkaniu, po czym odeszli niechętnie. Ja otworzyłam swoje drzwi dopiero wtedy, kiedy przestałam słyszeć dudnienie ich ciężkich butów na schodach. A jednak okolica nie jest aż tak spokojna. Przez chwilę zastanawiałam się, kim może być mój tajemniczy sąsiad i przed jakimi sprawami tak się ukrywa, szybko jednak straciłam zainteresowanie. Tak czy inaczej, nie byli to raczej ludzie, z którymi miałabym ochotę mieć cokolwiek do czynienia.


Ciemność.

Odczuwam nieprzyjemną wilgotność i zastałe powietrze.

Wyciągam ręce przed siebie, wyczuwam okrągłą, ceglaną ścianę, pomieszczenie jest tak małe, że nie mogę nawet rozprostować nóg.

Biorę głęboki oddech, czuję tylko zapach stęchlizny. Pogrąża się we mnie poczucie beznadziei i pustki. A jednocześnie czuję, że to miejsce jest częścią mnie. Razem jesteśmy nierozerwalną całością. Poza tym miejscem nie istnieję.

Patrzę w górę. Gdzieś wysoko nade mną widzę blady pierścień światła.

Jestem w głębokiej studni. Jestem głęboką studnią.


Obudziłam się z głębokim westchnieniem. Przez długie chwile łykałam zachłannie powietrze, jakby wcześniej zabrakło mi tlenu. Nie mogłam otrząsnąć się z dziwnego wrażenia, że jestem gdzieś uwięziona. Ten dziwny sen przeraził mnie – nigdy nie przytrafiło mi się coś takiego. Wydawało mi się wtedy, że jestem zupełnie rozbudzona, odbieram z wyjątkową dokładnością wszystkie bodźce; jednak jednocześnie miałam poczucie, że jestem w jakiejś innej rzeczywistości. W równoległym świecie... Albo właśnie w sobie samej, w głębokiej studni mojej duszy. Trudno ubrać w słowa niektóre rzeczy, a jak się czegoś nie zrozumie od razu, to pewnie nie pojmie się tego już nigdy. Dlatego pozostało mi tylko odpocząć i przygotować się psychicznie do pierwszego dnia studiów.

Wczorajszy dzień w pracy minął mi niespodziewanie szybko i efektywnie. Praca nie była uciążliwa – rano przygotowałam sklep to otwarcia, potem sprawdzałam, czy wszystkie produkty lezą na swoim miejscu, wystawiłam rzeczy z dostawy, a na koniec miła właścicielka sklepu nauczyła mnie obsługiwać kasę, przy której spędziłam ostatnie dwie godziny. Wtedy podobało mi się najbardziej, bo mogłam pogrążyć się w rozmyślaniach, zająć się mechanicznymi czynnościami, od czasu do czasu tylko uśmiechnąć się do klienta, zadać kilka pytań i podać kwotę do zapłaty. Zauważyłam, że wieczorem przychodzi tu mnóstwo młodych ludzi, a mężczyźni uśmiechają się do mnie bardzo chętnie i zagajają rozmowę. Lubię czasem o sobie mówić, ze jestem aspołeczna, ale prawda jest taka, że zwykle robię dobre wrażenie na ludziach – a póki nasza znajomość jest tylko powierzchowna, bardzo dobrze się z nimi dogaduję. Właścicielka wyraziła zadowolenie z mojej pracy i tym sposobem przeszłam "dzień próbny".

Umalowałam się delikatnie, włosy tylko rozczesałam, bo i tak żyją własnym życiem i układają się same, ubrałam się i wyszłam. Postanowiłam zrezygnować z oficjalnego rozpoczęcia dla wszystkich studentów i udać się dopiero na spotkanie na moim własnym kierunku, właściwie tylko po to, by odebrać legitymację i indeks. No i troszkę ciekawiło mnie, z jakimi ludźmi przyjdzie mi spędzać czas. Od mojego mieszkania do budynku mojego wydziału dzieliło mnie zaledwie dwa przystanki tramwaju; przeszłam ten odcinek pieszo.

Na ceremonii nie dowiedziałam się niczego zaskakującego. Nawet przez chwilę dałam się ponieść górnolotnym emocjom, że zaczynam studia na najstarszym uniwersytecie w Polsce, ze powinnam uważać na to, czym sobą reprezentuję i tak dalej. Pomyślałam nawet, że to rzeczywiście może być moje miejsce. Wszystko było tak ładnie ubrane w słowa, cała ta sytuacja dostarczyła mi emocji, których mi brakowało. Czyli jakichkolwiek emocji.

Spróbowałam ogarnąć wzrokiem ludzi wokół mnie. Trudno było stwierdzić, z kim tak naprawdę będę, ponieważ w sali byli przemieszani studenci z dwóch różnych kierunków. Wydawało mi się wtedy jednak, że ci bardziej charakterystyczni powinni być z mojego – ze studiów dalekowschodnich. Zawsze ciągnęło mnie do dalekiego wschodu, zwłaszcza do Chin i Japonii i zdawałam sobie sprawę, co mogą mieć w głowach ludzie, których zainteresowania wyrosły z tych samych pobudek, co moje. Aczkolwiek ich twarze wydawały się bardziej entuzjastyczne, weselsze niż odbicie, które zobaczyłam dzisiaj rano w lustrze. Nikt nie przykuł jakoś wyjątkowo mojej uwagi, zauważyłam tylko od razu kilka dziewczyn, z którymi raczej bym się nie zaprzyjaźniła. Mam w sobie coś takiego, że łatwo uprzedzam się do kobiet – szybko zaczynają mnie irytować, a właściwie to już po jednym spojrzeniu wiem, czy jestem w stanie z kimś się zadawać, czy nie. Zupełnie odwrotnie mam w stosunku do mężczyzn; nie denerwują mnie, łatwo mogę się z nimi dogadać na bardzo płytkim poziomie znajomości i relacje z nimi tak mnie nie męczą. Pod warunkiem, że nie chcą czegoś więcej, co się jednak zazwyczaj nie zdarza. Chyba łatwo wyczuć, że coś jest ze mną nie tak.

Miałam jeszcze godzinę do stawienia się w sklepie, więc postanowiłam pójść tam spacerkiem, okrężną drogą. Próbowałam przypomnieć sobie jakąkolwiek nową twarz z mojego wydziału, jednak okazało się to niemożliwe. Pewnie wkrótce kogoś poznam. Na moim kierunku jest zaledwie siedemdziesiąt osób, a większość zajęć będziemy odbywali podzieleni na dwie grupy, przez co będę się pewnie czasem czuła jak w klasie w liceum. I uczyni to mnie mniej anonimową, ale powinnam się chyba z tego cieszyć – muszę się tutaj leczyć i jak najbardziej korzystać z życia i możliwości, jakie mi daje.

Tym razem niemal od razu stanęłam przy kasie. W sklepie było znacznie więcej klientów niż poprzednim razem, ale praca nie była nużąca. Chętnie pogrążałam się we własnych rozmyślaniach, nie zapominając o utrzymywaniu pogodnego wyrazu twarzy.
Chłopak czekający, aż podliczę wszystkie jego zakupy wpatrywał się we mnie wyjątkowo uparcie, jakby głęboko się nad czymś zastanawiał. Był wysoki i szczupły, miał rozmierzwione, jasne włosy i niesamowicie niebieskie oczy. Cały sprawiał wrażenie księcia z pierwszej lepszej bajki dla małych dziewczynek. Czułam się niezręcznie pod jego badawczym spojrzeniem i musiałam wyjątkowo bardzo uważać, by nie popełnić błędu.

– Czy ja ciebie gdzieś już nie widziałem? – powiedział w końcu, chociaż nie brzmiało to tak, jakby oczekiwał ode mnie odpowiedzi.

Posłałam mu krótkie spojrzenie i wzruszyłam ramionami. Czyżby tekst na podryw? Jednak nie wyglądał na takiego, co by się mną od razu zainteresował. Z przykrością musiałam stwierdzić, że czułam się troszkę nie w jego lidze.

– Dwadzieścia cztery pięćdziesiąt.

Przez chwilę patrzył na mnie zaskoczony, jakby zapomniał, po co tu właściwie przyszedł. Po chwili jednak powrócił do rzeczywistości i zaczął wyliczać pieniądze.

– Naprawdę cię gdzieś widziałem. I to całkiem niedawno. Takie zielone oczy... – zamyślił się znowu, podając mi odliczoną kwotę.

– Mieszkam tu od kilku dni i niezbyt często się ruszam z domu, więc wątpię – uśmiechnęłam się uprzejmie, wydając mu resztę.

Chłopak wziął torbę z zakupami i chciał coś chyba jeszcze powiedzieć, ale kolejka zaczęła się powiększać, więc rzucił tylko "pewnie jeszcze wpadnę" i odszedł. Dziwny człowiek. Zdecydowanie nie wyglądało to tak, jakby próbował mnie poderwać, ale z drugiej strony nie miałam pojęcia czemu tak nurtuje go moja osoba. I to mało rozgarnięte spojrzenie. Jeśli zamierzał przyjść tu znowu, to pewnie mieszkał gdzieś w okolicy – nawet miałam nadzieję, że jeszcze go zobaczę, bo całkiem mnie zainteresował. Przez chwilę przemknął mi pomysł, że to może on jest moim tajemniczym sąsiadem, jednak szybko odgoniłam od siebie te myśli, ponieważ nie wierzę jednak w aż tak wielki zbieg okoliczności. I chyba bym nie wytrzymała na co dzień z takim pięknym sąsiadem. Jakoś mnie tacy ludzie wytrącają z rytmu, nie potrafię się z nimi obchodzić.

Kiedy wracałam do domu, było już całkiem ciemno. Miałam nadzieję, że nie spotkam podejrzanych ludzi pokroju znajomych mojego sąsiada, którzy obiecali mi w końcu, że będę ich często widywać. Szczęśliwie przywitała mnie na korytarzu tylko ciemność i cisza. Z jakiejś niewyjaśnionej przyczyny zatrzymałam się przed drzwiami mojego sąsiada i przystawiłam do nich ucho – stamtąd również nie dobiegł żaden szmer.

Ta sama cisza zastała mnie w moim mieszkaniu. Pozapalałam wszystkie światła, lecz mimo to czułam się dziwnie nieswojo. Ogarnął mnie lekki niepokój, jaki miewałam kiedyś na przykład po obejrzeniu dobrego horroru. Zawsze wtedy z utęsknieniem wyczekiwałam poranka, bo w nocy wszystko wydaje się straszniejsze, a problemy rosną do niewyobrażalnych rozmiarów. Pierwszy raz żałowałam, że nie mam telewizji – chciałabym jakoś rozproszyć moją uwagę. Ostatecznie zgasiłam światło i wsunęłam się pod kołdrę, starając się nie myśleć o niczym niepokojącym. Co mnie jutro czeka? Wykłady... Na początku pewnie nic fascynującego. Co to za cień? Zaczęłam wpatrywać się w kąt pokoju, ale ciemność wydawała się pogłębiać a umysł płatał mi figle, podsuwając mi nieistniejące kształty. Zamknęłam oczy. Naprawdę nie rozumiałam, skąd nagle we mnie tyle strachu. Próbowałam nadać myślom inny tor. Ach... I jutro pierwsza wizyta u nowego psychoterapeuty.

Z tego wszystkiego prawie zapomniałam o jednym z warunków, jakie musiałam spełniać, by mieszkać sama (oczywiście bez nich również bym to w końcu zrobiła, ale nie zależało mi na odchodzeniu z domu w kłótni). Raz na tydzień musiałam stawiać się na terapię, której głównym celem było kontrolowanie mojego stanu psychicznego, bym nie próbowała znowu coś sobie zrobić. W Warszawie musiałam przejść przez różne procedury, zwiedziłam kilka zakładów psychiatrycznych i zrobiły na mnie ogromne wrażenie, mimo że moje wizyty daleko były od zakładów zamkniętych. Raz zabłądziłam w dosyć starym szpitalu – na samo wspomnienie tego przeszły mi ciarki po plecach. O nie. To zdecydowanie nie jest na to najlepszy moment. Tutaj na szczęście będę miała już całkiem zwyczajną, długoterminową terapię opartej o proste rozmowy i tak zwane budowanie zaufania, więc wszystko powinno być w porządku.

Pozostało mi tylko zatopić się w ciemność i czekać na to, jakie życie zaoferuje mi nowy dzień.


poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Prolog

1 komentarz:
Tamten dzień był duszny i nierealny. Wszystko wokół jakby zastygło, wstrzymało oddech i czekało na wybuch. Ja również czekałam; na wielką burzę, która mogłaby rozładować zawieszone w powietrzu uczucia i dać ulgę swoim gwałtownym deszczem. Burza nadeszła – największa, jaką widziałam, ale zbyt wielka jednocześnie, by była widzialna dla wszystkich.

Wtedy mnie nie było. Istniała tylko zrodzona tamtego popołudnia dziewczyna, której myśli i uczucia zastygły razem z rozgrzanym powietrzem. Dlatego nie mam właściwie wspomnień z tego dnia – pamiętam tylko przelotne momenty, obserwowane z głębi tej osoby, jakbym była uwięziona na dnie głębokiej studni. Do końca życia zapamiętam jednak właśnie te krótkie urywki, mechaniczne niemal czynności wykonywane przez obce dla mnie ciało – a najważniejsze – czym one poskutkowały.

Jakie miejsca wtedy odwiedziłam?

Z kim rozmawiałam?

O czym myślałam?

Trudno było złapać oddech, pochyliłam się nad wanną i patrzyłam, jak gorąca woda zalewa jej dno. Pod sufitem kłębiła się biała para, osadzała się na lustrze czyniąc te małe, zamknięte pomieszczenie mleczną krainą. Ja bujałam się delikatnie, w przód i w tył, z zupełną pustką w głowie.

Jakiś impuls zmusił moje ciało do zanurzenia się w wodzie. Biel została zmącona ciemnymi barwami moich ubrań. Zakręciłam kurek, zanurzyłam się po szyję i wpatrywałam w sufit.

Kap, kap, kap.

Wszystko robiło się coraz bardziej białe.

Kap, kap, kap.

Skierowałam swój wzrok w dół. Woda przybrała czerwoną barwę. Przez zasłonę obojętności zaczął się do mnie przebijać promyk bólu w nadgarstkach, jednak nie miałam siły wyjąć rąk spod tafli gorącej wody.

Kap, kap, kap.

Całą biel szczelnie przykryła gęsta ciemność. I po niej świat się skończył. Poza nią nie było już niczego. Ciało umarło; ta bezuczuciowa dziewczyna przestała istnieć – a może to byłam ja?


© Agata | WS | 1, 2.